Written by 08:29 News, Wywiady

Frieda to moja księżniczka

O „łobuziarze” – klaczy Fantastic Frieda, początkach jeździeckiej drogi, własnym klubie Pawlak Equestrian, przebiegu kariery i planach na starty w konkursach 5* rozmawiamy z Asią Pawlak – srebrną medalistką mistrzostw Polski i Pucharu Polski oraz zwyciężczynią cyklu Traf Eventing Tour 2022/2023.

Eventing.com.pl: Jak zaczęła się Twoja przygoda z jeździectwem?

Joanna Pawlak: Wszystko zaczęło się przez moją mamę. Kiedy miałam sześć lat kupiła swojego pierwszego konia i jakoś mnie tym zaraziła. Zresztą od małego lubiłam konie – mam zdjęcia, na których mam dwa lata, gdzie zobaczyłam konie w tle i uśmiechnięta wyciągałam do nich rękę, chciałam ich dotknąć. Pierwsze prawdziwe jazdy zaczęły się, kiedy miałam sześć lat. Moja mama miała taką pasję, chciała jeździć sportowo, ale wtedy nie było takich możliwości, próbowała na koniach wyścigowych, ale tylko jako jeździec domowy, bo nie miała odpowiedniej wagi. Jej wielkim marzeniem było kupno własnego konia i udało się to zrealizować. Kupiła go sobie dla frajdy, na przejażdżki do lasu, a później okazało się, że ten sam koń wprowadził mnie w pierwsze starty, kiedy miałam dziewięć lat. Tak to się zaczęło, z roku na rok koni było coraz więcej, jeździłam na tym co było.  Zaczynałam na dużym koniu, ale zmieniły się przepisy i okazało się, że jestem za młoda, musieliśmy znaleźć kucyka. Był świeżo zajeżdżony i dość niesforny, ale tak zaczęła się przygoda ze startami, najpierw w ujeżdżeniu, skokach, a potem WKKW. Mistrzostwa Polski, Puchary Polski, olimpiady młodzieży.

E: Jak padło właśnie na WKKW?

JP: Jeździłam wtedy głównie na Partynicach, mój klub był bardziej o profilu ujeżdżeniowym, więc często były tam zawody ujeżdżeniowe, a czasami też skokowe. Jeździłam to i to, bardziej lubiłam skakać, ale czworoboki też sprawiały mi przyjemność, bo dobrze mi szło. Myślę, że z WKKW to wyszło dość naturalnie – też przez moją mamę, bo zawsze była zafascynowana tą konkurencją. Znała się z Partynic z Arturem Społowiczem, który był jej trenerem, więc często jeździłyśmy oglądać przejazdy znajomych. Zaczęłam próbować małego WKKW, raczej okazjonalnie, a jako juniorka zaczęłam już na poważnie przechodzić ze skoków na WKKW.

E: Jak wspominasz ten czas kariery młodzieżowej – juniorów, młodych jeźdźców?

JP: To był dobry czas, jeśli chodzi o WKKW. Udało mi się znaleźć konia, z którym wspólnie pięłyśmy się w górę. Najpierw dwa razy wygrałyśmy finał Ogólnopolskiej Olimpiady Młodzieży, zdobyłyśmy srebro na mistrzostwach Polski juniorów, później od razu start na mistrzostwach Europy, gdzie też dobrze nam poszło. Potem kolejne MP i wysokie lokaty na międzynarodowych zawodach. To właśnie z Djenne przejechałam swoje pierwsze 4*, kiedy miałam 19 lat.  Niestety ich nie ukończyłam – zrobiliśmy jej wtedy dość długą przerwę po mistrzostwach Europy młodych jeźdźców i nie mogłam nad nią zapanować na crossie, bo tak chciała skakać. Pod koniec trasy jedna z łatwiejszych kombinacji była po łuku do cornera, myślałam, że pójdzie na pełny skok, a ona tupnęła i zaliczyłyśmy upadek. Ona jednak bardzo dużo mnie nauczyła i dała mi dużo pewności na crossach. W latach, kiedy byłam młodym jeźdźcem została sprzedana i zostały mi inne konie, na których startowałam na teraźniejszym poziomie 3*. Przez kolejne sezony mimo kwalifikacji i dobrych wyników nie byłam brana pod uwagę na mistrzostwa Europy. To trochę spowodowało, że postanowiłam na jakiś czas wyjechać z Polski. Myślę, że to był bardzo dobry krok i tak zakończyłam rozdział młodzieżowy, zwyciężając w rankingu PZJ w kategorii młody jeździec.

E: Gdzie wyjechałaś, na jak długo i czego się tam nauczyłaś?

JP: Kiedy miałam 21 lat wyjechałam do stajni Sandry Auffarth do Niemiec. Poznałam ją i jej brata na zawodach i zaproponowali mi stanowisko jeźdźca-pomocnika w stajni. Mogłam tam zabrać swojego konia, startować i się rozwijać. Zbiegło się to w czasie z tym, że sprzedaliśmy większość naszych koni i został mi tylko jeden, z którym myślałam, że będzie można pójść dalej w karierę seniorską. Niestety nawet nie wyjechał ze mną z Polski, bo zachorował. Okazało się, że miał ślepotę miesięczną na dwóch oczach i zupełnie oślepł. Był to dla mnie więc zupełnie nowy rozdział, bo zostałam na poziomie „zero”, bez koni i otworzyłam nową kartę, próbując wszystkiego od nowa. W Niemczech byłam dwa lata. Przez pierwszy rok tylko u Sandry, żeby trenować i zdobywać doświadczenie – jeździłam tam sześć koni dziennie, czasami nawet więcej. Wszystkie pod jej okiem, także jej najlepsze konie i młode wierzchowce, przy których pomagałam przy zajeżdżaniu. To był bardzo edukacyjny czas i myślę, że to, gdzie dzisiaj jestem w głównej mierze zawdzięczam temu, co robiłam tam przez dwa lata. Też przez to, że mój koń oślepł i było im trochę przykro, postanowili znaleźć dla mnie coś nowego. To była właśnie Frieda.

E: Jak zapadła u Ciebie decyzja, żeby zająć się sportem zawodowo?

JP: Na pewno zachęcił mnie do tego właśnie ten czas spędzony w Niemczech. To było spełnienie moich marzeń z dzieciństwa, zawsze sobie wyobrażałam, że wszystko powinno wyglądać właśnie tak, jak tam było zorganizowane. Przede wszystkim zasady pracy z końmi, reguły, które tam panowały – zawsze w Polsce ktoś mówił mi coś innego, a ja czułam inaczej. Tam w końcu wszystko było jasne i proste. Mocno się „wkręciłam”. Dużo dało mi to, że miałam tam możliwość startowania. Pojawili się sponsorzy, więc oprócz koni Sandry miałam też dodatkowe do jazdy i bardzo cieszę się, że oni na to pozwolili, żeby ktoś z zewnątrz dawał mi konie w trening i żebym na tym zarabiała. Tam nastąpił dla mnie ogromny rozwój, jeździłam na wszystkie landowe zawody w okolicy, później też i międzynarodowe. W drugim sezonie startowałam już w 4*. Przyjechałam na zawody do Polski, żeby odwiedzić rodzinę i udało mi się przejechać taki konkurs na zero, bez żadnego problemu. Miałam wtedy w Niemczech dużą stawkę koni, startowałam nie tylko w WKKW, ale też w skokach na poziomie do 145 cm oraz ujeżdżeniu. Nabrałam tempa i dynamiki, to wszystko przychodziło mi dużo szybciej niż w Polsce.

E: Dlaczego w takim razie wróciłaś?

JP: Często się nad tym zastanawiam. Wróciłam, bo musiałam skończyć studia. Męczące było dojeżdżanie po 700 kilometrów przez 10 weekendów w semestrze – finansowo, jak i czasowo. Stwierdziłam, że wracam i będę próbować działać w Polsce. Cały czas, kiedy miałam okazję jeździłam z powrotem do Niemec. Ale tak naprawdę do końca nie wiem, dlaczego stamtąd wyjechałam – może chciałam po prostu wrócić do rodziny i ukończyć studia, bo było to ważne dla mnie i dla mojej świętej pamięci babci, która bardzo chciała, żebym miała wyuczony zawód niezwiązany z końmi.

E: Opowiedz nam parę słów o klaczy Fantastic Frieda.

JP: Friedę znalazł ojciec Sandry Auffarth. Większość młodych koni w Niemczech ma tylko paszporty, bez wpisanego imienia. Pamiętam, że przyjechał taki koń i było tylko napisane, że „Stute 4 jahre For Edition” – czyli, że to klacz, ma 4 lata i jest po For Edition. Co roku przychodziły młode konie, więc nie przykuła mojej szczególnej uwagi. Dopiero później, na święta tata Sandry poinformował nas, że jest to prezent urodzinowo-gwiazdkowy dla mnie i dla Jana – brata Sandry, który był wtedy moim chłopakiem. On miał się zajmować sprawami utrzymania tego konia i opłatami, a ja miałam jeździć! J Taki mieliśmy układ. Na początku śmialiśmy się, bo nie wyglądała bardzo obiecująco – okej, była bardzo dobrze zbudowana, ale bardziej do skoków niż do WKKW. Faktycznie jak już się okazało, że to nasz koń to pokazano nam ją w korytarzu, gdzie skakała 120 cm leciutko, bez najmniejszego problemu. Później zaczął się etap zajeżdżania, nie było łatwo, bo była bardzo niegrzeczna – strasznie brykała, gryzła i kopała przy czyszczeniu i dotyku. Tata Sandry twierdził jednak, że będzie to koń na pięć gwiazdek, z uwagi na jej pochodzenie. Jest mocno spokrewniona z Campino, na którym Mark Todd startował w Igrzyskach Olimpijskich w Londynie i wielu 5* konkursach na całym świecie. Szczerze mówiąc wszyscy trochę się z tego śmialiśmy, bo ona w ogóle nie galopowała – była raczej bojąca się wszystkiego, ale przy tym bardzo ciekawska. Faktycznie nigdy się nie zatrzymała, ale często skakała z miejsca, bała się też zmian terenu i podłoża. Na początku śmialiśmy się, ale pierwsze starty pokazały, że ma potencjał. Zdarzały jej się zrzutki, ale nigdy nie wyłamywała. Właściwie to pierwsze skoki pod siodłem zaczęła od crossu. Pierwsze małe zawody miałam na niej pojechać krótko po zajeżdżeniu, więc trochę się bałam, jak to będzie. Poszliśmy na cross i małe przeszkody skakała bez problemu, radziła sobie świetnie. Pojawił się cień szansy, że będzie koniem do WKKW. Przez cały sezon jeździłyśmy i WKKW i skoki. Przyjechałam z nią na konkurs klasy LL do Strzegomia i był to dla niej duży wyczyn – parkur jechałam głównie z kłusa, bo wszystkiego się bała. Na czworoboku też były problemy z dojechaniem do budki, a cross pokonałyśmy trochę slalomem, ale udało się bezbłędnie z dużym spóźnieniem – tak w sumie zaczęła się jej kariera.

E: Jak udało Ci się z nią dogadać?

JP: Na początku było ciężko. Jeździłam ją, jak miała pięć lat, kiedy wróciłam do Polski to ona została w Niemczech, bo stwierdziliśmy, że może ją tam sprzedamy. Przez ten rok okazało się, że nie jest taka łatwa do sprzedania – pod klientami nie chciała skakać. Dostałam wtedy telefon od Sandry z pytaniem, czy nie chcę jej z powrotem – mogę ją odkupić albo spróbować ją sprzedać w Polsce. Pomyślałam, że dlaczego nie. Kiedy przyjechała to jeździłam ją pół roku, wystawiłam ją na sprzedaż, pojawiali się chętni, ale okazywało się, że była dla nich za trudna albo cena była za wysoka. Teraz mam nadzieję, że tak właśnie miało być! Finalnie stwierdziłam, że spłacę drugą połowę i odkupię ją dla siebie. Długo się zastanawiałam, bo na początku współpracy bywały ciężkie momenty. To był koń, który nie poddałby się jeźdźcowi – zawsze musiała postawić na swoim. Zachodziłam w głowę czy odkupienie jej to dobry pomysł, ale później stopniowo zaczęła się do mnie przyzwyczajać i coraz bardziej się zgrywałyśmy. Okazała się naprawdę niesamowitym sportowcem, szła w każdą przeszkodę. Trudno było ją opanować, ale udało się nam wypracować porozumienie. Teraz mogę powiedzieć, że jesteśmy ze sobą zżyte, potrafi zarżeć, jak mnie zobaczy. Wiadomo, nadal zdarza się jej postraszyć zębami, ale nie jest to agresywne ani złośliwe, po prostu taki ma już charakter – teraz jednak uważa na człowieka, a przynajmniej bardziej niż kiedyś.

E: Chyba masz dość duży sentyment do swoich koni, bo parę z nich spędza u Ciebie sportową emeryturę.

JP: Tak naprawdę chyba nigdy nie sprzedaliśmy własnego konia. Wszystkie, które mieliśmy na własność zostały z nami do końca. Ciekawa jest historia Diany [Djenne]. To był dla mnie bardzo ważny koń. Zawsze mówię, że Diana to moja królowa WKKW, a Frieda to księżniczka! Tak naprawdę wszystko zawdzięczam Dianie. Po mojej karierze młodzieżowej właściciel sprzedał ją do Niemiec i kontakt się urwał. Nowa właścicielka sprzedała ją po roku do handlarzy i zupełnie przypadkiem odezwali się do mnie nowi właściciele. Byli to bardzo sympatyczni ludzie, którzy zaprosili mnie, żebym mogła się spotkać z moją „królową”.  Djanka wprowadziła ich córkę w sport, a miała już wtedy około 17 lat. Powiedzieli, że zdają sobie sprawę z tego, że to dla mnie ważny koń i zaproponowali, że mi ją oddadzą. No i mam ją już od kilku lat! Wróciła do mnie i jeszcze przekazuje swoją wiedzę moim podopiecznym. My traktujemy nasze konie jak rodzinę. Wiadomo, że żeby to wszystko funkcjonowało muszą też trochę „dorobić”, więc służą swoim doświadczeniem i tym, że są bardzo dobrze ujeżdżone. Łączymy przyjemne z pożytecznym – konie mają zapewniony ruch i opiekę, a do tego zarabiają na swoją emeryturę.

E: Skąd pomysł na założenie własnego klubu i startów pod swoją marką – KJ Pawlak Equestrian?

JP: Przez wiele lat byłam w różnych klubach i mało miałam z tego korzyści. Stwierdziłam, że przy tak dużej ilości zawodników, których miałam wtedy pod opieką bez sensu jest budować markę komuś, z kim nie jesteśmy tak związani i lepiej robić to dla siebie. Tak naprawdę od kiedy założyliśmy klub to prosperuje on bardzo dobrze, z fajnymi wynikami szczególnie wśród młodzieży. Co roku korzystamy też z dofinansowań, które przeznaczamy na cele klubowe – wpisowe dla zawodników, sprzęt, trenerów.

E: I chyba ekipa Pawlak Equestrian dobrze umie świętować sukcesy!

JP: Tak, zdecydowanie! Mamy fajną, zgraną ekipę i naprawdę z takim teamem zawsze jest wesoło i bardzo się nawzajem wspieramy. To też jest ważne przy dużych imprezach – tego trochę zabrakło mi w Tokio, byliśmy tam tak naprawdę sami w okrojonym składzie, bo były duże limity i ograniczenia. Jednak zawsze fajnie jest, jak ktoś z boku zażartuje, razem się pośmiejemy, a nie będziemy myśleć tylko o startach.

E: Starty podopiecznych to dla Ciebie większy stres niż własne występy?

JP: Zdecydowanie większy. Teraz na Cavaliadzie, kiedy Kamila Cygan startowała na Arminie, to koleżanka nawet mnie nagrała, jak stałam i widać było, że bardzo to przeżywam. Myślę, że to duże emocje. Co innego, kiedy startuje się samemu – człowiek ma nad tym jakąś kontrolę. Tutaj mimo tego, że podopieczny zna plan, to nie wiadomo, czy go wykona, bo dochodzą nerwy. Na pewno jest to ogromna radość i satysfakcja, kiedy uda się osiągnąć dobry wynik. Właściwie wszystkich moich zawodników wprowadzałam w WKKW. Za każdym razem, kiedy przychodzą nowe osoby, to mówię, że skoki są fajne, ale może byście chcieli spróbować na crossie? Dzięki temu, że moje konie są doświadczone i pomagają, to łatwiej jest dzieciom załapać tego bakcyla.

E: Co najbardziej podoba Ci się w WKKW?

JP: Myślę, że ta wszechstronność. Ja lubię różnorodność. Nudziłoby mnie, gdybym jeździła tylko skoki albo ujeżdżenie. Dodatkowo jest to niesamowita adrenalina i satysfakcja, kiedy przejedzie się trudny cross. To uczucie nieporównywalne do niczego innego. Środowisko też jest dużo bardziej przyjazne niż w innych konkurencjach. Może czasem denerwują wygrane – są dość niskie w porównaniu do tego, ile czasu i wysiłku trzeba włożyć w przygotowanie i dobry wynik.

E: Za Tobą udany sezon otwarty oraz halowy. Medale MP i PP i zwycięstwo w TRAF Eventing Tour. Który z sukcesów wspominasz najmilej?

JP: Na pewno Cavaliadę. Po raz pierwszy w karierze udało się wygrać, często byłam druga, więc pozostawał pewien niedosyt. Najbardziej cieszą mnie starty na Arminie, bo to koń, który tylko raz wcześniej szedł taki konkurs w poprzednim sezonie. Wzięłam go trochę eksperymentalnie, żeby Frieda mogła odpocząć po takim udanym sezonie. Chciałam zobaczyć, jak pójdzie, nie nastawiałam się zupełnie na to, że za każdym razem będziemy w pierwszej trójce i uda się wygrać cały cykl. Tak naprawdę wykonał taką robotę, że Frieda wystarczyło tylko żeby przejechała drugi nawrót w Krakowie bez ryzyka, a zwycięstwo było już w kieszeni. Cały miniony sezon otwarty traktowałam na luzie, nie miałam żadnej presji, nie chciałam jechać Mistrzostw Świata, bo byliśmy po Igrzyskach – tam było, jak było, więc musiałam od tego wszystkiego odpocząć. Frieda nabawiła się tam lekkiej kontuzji, którą trzeba było wyleczyć i tak naprawdę w zeszłym roku jechałam wszystkie zawody bardziej szkoleniowo, chciałam poprawić czworoboki i poeksperymentować z wędzidłami na crossie. Dla mnie był to sezon bardziej edukacyjny, ale przy tym udało się osiągnąć super wyniki.

E: A i tak jeżdżąc szkoleniowo udało się wygrać z ekipą Puchar Narodów i zdobyć srebro MP!

JP: Tak, właściwie mistrzostwa Polski były w zeszłym sezonie celem głównym. Tam spełniliśmy założenia w 100%, resztę jechałam bardziej „na spokojnie”.

E: Igrzyska w Tokio były Twoją pierwszą imprezą mistrzowską na poziomie seniorskim. W rozmowie po Cavaliadzie powiedziałaś, że Twoim marzeniem na ten sezon jest start w mistrzostwach Europy – jak zapatrujesz się na to wyzwanie?

JP: Byliśmy w Haras du Pin w zeszłym roku, Frieda spisała się tam świetnie, dobrze czuła się na tych górkach i w tym klimacie, mimo tego, że było tam bardzo gorąco. Wszystko zależy od tego, czy wyjazd na ME w ogóle będzie w planach. Dla mnie byłoby fajnie, bo wiem, że będzie to dużo trudniejszy poziom niż Igrzyska Olimpijskie. Tutaj dochodzi też francuska tradycja, a cross na pewno będzie wymagający. Chciałabym się sprawdzić i fajnie byłoby się dobrze pokazać, ale zobaczymy, jak ułoży się sezon. Mamy trochę inne priorytety, bo musimy pamiętać o tym, żeby jeździć więcej krótszych formatów i zdobywać punkty do rankingu olimpijskiego przed Paryżem. Wtedy lepiej wybierać się częściej, ale na mniej obciążające crossy.

E: Masz jakieś ulubione miejsca do startów?

JP: Szczerze mówiąc nie wiem. Lubię startować w miejscach, które już znam. Kiedy przyjeżdżam w nowe miejsce, to zawsze jest wiele do poznania i zobaczenia – to na pewno jest bardziej fascynujące, ale w Polsce znamy już tak naprawdę każdy cross – wiemy, gdzie jest górka, a gdzie dziura. To duże ułatwienie, bo skupiamy się wtedy tylko na przejeździe, a nie na całej otoczce. Lubię jeździć do Włoch z uwagi na to, że zazwyczaj jest tam ciepło, przyjemnie i jest naprawdę dobre jedzenie!

E: Co, gdyby nie WKKW?

JP: Nie wiem, czy wyobrażam sobie życie bez koni. Może gdybym nie startowała w WKKW na pewno jeździłabym skoki. Gdybym nie musiała trenować i z tego żyć, to pewnie jeździłabym po świecie jako jeździec, bereiter. Zawsze ciekawie jest poznawać nowych ludzi, ale uwielbiam przebywać z końmi, więc poszłabym w coś takiego. Ewentualnie zajęłabym się śpiewaniem i ceramiką, bo to też moja pasja z dzieciństwa.

E: Co jest Twoim największym sportowym celem lub marzeniem?

JP: Moim celem zawsze było być w gronie najlepszych na świecie. Po części się to spełnia. Jeżeli chodzi o najbliższą perspektywę, to myślę o starcie w 5*. To wydaje mi się być fajnym wyzwaniem, jest to trudne, więc przejechać taki cross to byłoby coś. Jeżeli chodzi o inne cele, to wiadomo, że chciałoby się wygrywać medale na najważniejszych światowych imprezach, ale jestem realistką i mierzę siły na zamiary. Jeśli będę miała konia, z którym będę miała szansę, to pojawią się nowe cele. W tej chwili wiem, że z Friedą jestem w stanie powalczyć o najlepszą piętnastkę na ważnej imprezie, ale wiem, że wtedy musiałabym na sto procent przejechać cross i skoki, żeby nadgonić jej gorsze ujeżdżenie. Może kiedyś będę miała konia, który będzie lepszy na czworoboku i tak samo dobry w crossie i na parkurze i wtedy pojawią się nowe marzenia. Teraz staram się dostosować wszystko do formy, możliwości i tego, co czuję.

E: Masz w stajni już jakiegoś potencjalnego następcę lub następczynię Friedy?

JP: Mam kilka koni, parę obiecujących, które zaczynają starty w WKKW. Jest też Armin, który moim zdaniem jest w przyszłości koniem na 4* bez problemu, a na pewno jest lepszy ujeżdżeniowo, niż Frieda. Mam też siostrę Armina, która chodziła 2*, ale myślę, że to wszystko czas pokaże. Dopiero starty na poziomie 3*/4* weryfikują, czy ten koń jest tak dobry, czy w pewnym momencie czegoś mu zabraknie.

E: Czyli w tym momencie gwiazdą numer jeden pozostaje Frieda.

JP: Tak, Frieda to łobuziara, z nią to jest od nienawiści do miłości jeden krok. Po czworoboku mamy „ciche dni”, ale po crossie już się kochamy. To specyficzny koń, ale z perspektywy czasu nie żałuję mojej decyzji o kupnie i cieszę się, że jest. Wierzę, że to właśnie od niej będę miała kolejne konie do startów, tylko będę musiała trochę poprawić jej geny, jeśli chodzi o ujeżdżenie.

E: Dziękujemy za rozmowę i trzymamy kciuki za kolejne sukcesy.

© eventing.com.pl 2023
Close