Wywiad z Jankiem Kamińskim – wielokrotnym medalistą mistrzostw Polski, najlepszym Polakiem Igrzysk Olimpijskich w Tokio i reprezentantem naszego kraju na Mistrzostwa Świata w Pratoni del Vivaro, które odbędą się już w tym tygodniu.
Eventing.com.pl: Jak zaczęła się Twoja przygoda z jeździectwem?
Janek Kamiński: Wyszło to bardzo naturalnie, bo mój tata jeździł w stajni, która należała do SGGW, później wyjechał i pracował przy koniach w Holandii i na Islandii. Potem urodziłem się ja i kiedy byłem małym brzdącem zaczął mnie zawozić do stajni. Od razu miałem szczęście, bo trafiłem do Paszkowa – to była stajnia Pani Basi Niemczewskiej i Pana Piotra Piaseckiego, która wtedy była największym kucykowym ośrodkiem. Tam zaczynałem od zabaw Pony Games, jechałem na przykład pokaz dla Pani Wandy Wąsowskiej przebrany za Indianina, jechałem też pokaz na Służewcu i spadłem. Startować zacząłem w czwartej klasie podstawówki. W 2003 lub 2004 pojechałem mistrzostwa Polski grupy A1. Przez to, że byłem w Paszkowie, gdzie guru dla wszystkich był naturalnie Pan Piotr Piasecki, który był wtedy w szczytowym okresie swojej kariery, to wyszło naturalnie, że dołączyłem do tej grupy. Zaczęliśmy jeździć WKKW i tak już zostało.
E: Czyli nie było nawet pomysłu na to, żeby jednak wybrać skoki lub ujeżdżenie?
JK: Nie, jak zacząłem przygodę z WKKW to od razu wiedziałem, że to jest to. Kiedy dopiero się uczyłem – pewnie miałem osiem, może dziewięć lat – mieliśmy pierwsze podskoki na kucyku Popiołku, który miał może z metr, nie więcej i bardzo bałem się skakać. W ogóle nie sprawiało mi to przyjemności. Ale przyszedł taki dzień, kiedy pozwolono nam na trening crossowy. Pamiętam to jak dziś – skakaliśmy w zastępie przez taką malutką kłodę, która miała może z 30 centymetrów. I wtedy poczułem, że to jest to. Od tamtego momentu przestałem się bać skakać.
E: Kiedy więc przyszły pierwsze starty „na poważnie” i sportowe sukcesy?
JK: Za juniora już jeździłem sportowo, łącznie z wyjazdami za granicę, ale ja nie byłem zbyt dobrym młodzieżowcem. Miałem duży potencjał, ale także trochę problemów z psychiką – nie umiałem poradzić sobie z presją, a w sporcie młodzieżowym to jest najważniejsze. W kategoriach juniorskich „pałętałem się” bez większych, spektakularnych sukcesów i dopiero jako młody jeździec wyjechałem do Niemiec i tam zacząłem się naprawdę rozwijać i przyszły za tym pierwsze medale mistrzostw Polski.
E: Skąd pomysł na to, żeby zawodowo uprawiać jeździectwo?
JK: Mój tata zawsze powtarzał mi, że największą wartością w życiu zawodowym jest robić to, co się kocha. Z racji tego, że on musiał porzucić swoją pasję ze względu na to, że pojawiłem się ja i całe moje rodzeństwo – bo jest nas łącznie piątka – to zawsze bardzo przekazywał mi, że najfajniej będzie, jeżeli będę robił coś, co lubię. To też wyszło zupełnie naturalnie. Był taki moment podczas mojego pobytu w Niemczech, że wracając pomyślałem, że nie chcę już się zajmować tym zawodowo. Łączyłem wtedy starty ze studiami i bardzo trudne było dla mnie to, że poza startami nie miałem jak zarabiać, a w moim rozumieniu byłem już dorosłym człowiekiem i bardzo bolało mnie to, że nie mam jak gospodarować pieniędzmi, bo wszystko idzie w konie. Wtedy w Niemczech razem ze mną trenowali między innymi Pia Münker, która była mistrzynią Europy, Chris Wahler, który jest teraz w niemieckiej ekipie na Pratoni, Ben Leuwer, czy świętej pamięci Ben Winter. Widziałem, jak dużo prościej jest za granicą i jak łatwiej jest moim kolegom i koleżankom, którzy tak wiele mieli zapewnione przez system i stwierdziłem, że mam już dość. Na szczęście, kiedy wróciłem zaczęło napływać sporo zapytań o treningi i stąd zacząłem robić to coraz bardziej na poważnie i zawodowo. Ucierpiała na tym moja kariera akademicka, bo tytułu magistra już nie zrobiłem.
E: Jak w Twojej opinii na przestrzeni lat zmienia się ten sport?
JK: Myślę, że przede wszystkim zrobił się dużo bardziej profesjonalny. Dodatkowo mamy teraz szansę „dotknąć” tego wszystkiego, co jest na zachodzie. Dalej jest między nami duża różnica w systemie wyszkolenia i organizacji pracy, ale pamiętam na przykład, że jak zaczynałem jeździć, to zwykłą glinkę trzeba było sprowadzać z Czech i miało się mniej więcej jedną na dwa lata, nie było też dostępu do sprzętu. Pamiętam mój pierwszy start za granicą – pojechałem z tatą do Dijon do Francji 1600 kilometrów busem z przyczepką i patrzyli na nas niejako jak na ubogich krewnych. Dziś mamy koniowozy, prowadzimy ośrodki i firmy i mamy szansę na to, żeby sobie, ale przede wszystkim koniom zapewnić dobry standard życia. Jeszcze 5-6 lat temu dla mnie możliwość posiadania derki masującej dla koni była nie do wyobrażenia. Wzrost profesjonalizmu tego sportu widać też przede wszystkim na zawodach. Nie ma co ukrywać – jesteśmy w czołówce Europy, jeżeli chodzi o organizację. Takie miejsca jak Strzegom czy Baborówko mają renomę na całym świecie. Jesteśmy przez to „rozpuszczeni”. Często powtarzam moim zawodnikom, żeby mieli świadomość, jak mamy dobrze tu, w Polsce. Często na zachodzie nie ma takich warunków jak u nas, żeby na przykład konkurs CNC 100 był rozgrywany na takich arenach, przeszkodach, podłożach, w pięknym anturażu. Świat sportu bardzo się zmienił.
E: Oprócz bycia zawodnikiem masz też pod swoją opieką trenerską dużą grupę zawodników. Jak to się zaczęło i jaką satysfakcję sprawia Ci ta praca?
JK: Wyszło to – znowu – naturalnie. To była moja pierwsza droga do zarobku w jeździectwie i okazało się, że ludziom się to podoba i mam dobry kontakt z podopiecznymi. Wcześniej spędziłem rok u Andreasa Ostholta i tam odrobiłem bardzo dużą lekcję teorii jeździeckiej. Poukładałem w ramy moją wcześniejszą edukację. Trenowanie ludzi było dla mnie po tym dużo prostsze, bo nauczyłem się, jak ważna jest prostota w jeździe i powtarzalność. Miałem też mnóstwo szczęścia, bo moją pierwszą zawodniczką była Gosia Cybulska, z którą odnosiliśmy wiele sukcesów – złote medale mistrzostw Polski i udane występy na ME. To napędziło moją karierę trenerską. Dodatkowo po prostu to lubię. Sprawia mi to satysfakcję, kiedy widzę postępy podopiecznych, cieszę się z ich sukcesów. Cała idea obcowania z młodymi ludźmi, pokazywanie im tego sportu – który jest soczewką tego, co później ich spotyka – bo sukcesów jest zawsze dużo mniej, niż porażek – to jest dla mnie fajne, że na jakiś krótki okres mogę być ich nauczycielem.
E: Jak pogodzić pracę trenera tak dużej grupy podopiecznych i własne starty?
JK: Wszystko to kwestia organizacji. Ja na co dzień prowadzę między 20 a 30 zawodników, większość z nich stacjonuje w naszej stajni, a inni dojeżdżają na konsultacje. Nieraz jest tak, że na zawodach mamy łącznie po 24-26 koni. To kwestia organizacji i dobrej woli. Mam bardzo duże szczęście, że w mojej pracy wspiera mnie cały team. Członkowie mojej rodziny są bardzo zaangażowani w pracę w stajni i klubu. Na co dzień pracuję z moimi dwoma siostrami Zosią i Hanią, które pełnią role menadżera ośrodka, luzaka i jeźdźca, natomiast mój brat Ignacy oraz Tata również pomagają przy wielu aspektach technicznych w prowadzeniu stajni. Co do trenowania to mam bardzo dużą pomoc ze strony mojej narzeczonej- Gosi, która razem ze mną zajmuje się codziennym treningiem zawodników oraz koni. Korzystam też z pomocy innych trenerów – grono zawodników pomaga sobie nawzajem. Na przykład ostatnio w Strzegomiu jechałem akurat cross i poprosiłem Pawła Spisaka o rozprężenie moich zawodników na skokach, czasami ktoś poprosi o to mnie. Dzięki organizacji całej ekipy wszystko udaje się połączyć. Jestem wdzięczny, że mam szansę pracować z tak liczną grupą osób i cenię sobie te wspólne wyjazdy.
E: Który z trenerów miał największy wpływ na Twoją karierę?
JK: Każdy po trochu. Moją pierwszą trenerką była Pani Basia Niemczewska, która oprócz podstaw nauczyła mnie organizacji pracy, co zawsze mi imponowało. Pan Piotr Piasecki nauczył mnie techniki jazdy i tego wszystkiego, co potrzebuje młody zawodnik – do dziś zdarza mi się rozmawiać z nim o różnych zagadnieniach związanych z moimi końmi. Osobą przełomową dla mnie był Andreas Ostholt, z którym pracowałem wiele lat i nadal jesteśmy w kontakcie. Usystematyzował moją wiedzę i pomógł mi wszystko poukładać. Dziś moim głównym trenerem jest Andreas Dibowski, z którym pracuję nad częścią crossową i skokową. Każdy z moich trenerów wywarł na mnie bardzo duży wpływ, a z tymi, którzy nie wywarli nie kontynuowałem współpracy. Od 3 lat ujeżdżeniowo pracujemy z Katarzyną Łukasik – to osoba, która pokazała mi zupełnie nowe rzeczy w jeździectwie. Skaczę też z Rudigerem Wassibauerem – ci ludzie dają mi zupełnie nowe spojrzenie i energię.
E: A jeżeli chodzi o konie?
JK: Na pewno Senior. Nie wiem, czy w swoim życiu przeżyję jeszcze jedną taką przygodę, którą przeżyłem razem z nim. To koń, który wprowadził mnie w duży sport. Zacząłem z nim pracować, kiedy miał sześć lat i startowałem na nim do czasu, aż skończył osiemnaście. Ta przygoda była tak wyjątkowa dlatego, że długo się rozkręcała – do jego jedenastego roku życia jakoś mi tam wychodziło, ale to nie było do końca to. Kiedy już się to ułożyło, to zdobyliśmy trzy medale mistrzostw Polski, czego w ogóle się nie spodziewałem. Najpierw srebro w moim drugim roku seniorskim, gdzie stawka była bardzo mocna, potem srebro w Baborówku, do którego bardzo lubię przyjeżdżać. Potem wygrałem w Strzegomiu, po wypadku, wsiadłem na niego na miesiąc przed mistrzostwami. Przeżyłem z nim wiele przygód. To wyjątkowo inteligentny koń. Nigdy nie miał niesamowitych możliwości, ale za to był piękny i przykuwał wzrok. Nie miał w sobie mocy, ale dzięki naszemu porozumieniu stał się dla mnie koniem wybitnym. Mimo tego, że mój podstawowy Jard jest koniem dużo bardziej klasowym, to Senior przez swoją inteligencję i naszą historię jest dla mnie na teraz najważniejszy. Taka historia – wspólny rozwój, pierwsze sukcesy międzynarodowe – to są rzeczy, które smakują tylko raz.
E: Tym bardziej cieszy fakt, że teraz znalazł swoją nową misję.
JK: Tak – to rzecz, która cieszy mnie najbardziej. Chciałem zakończyć jego karierę w momencie, w którym czuje się najlepiej. Nie sądzę, żebym do końca dobrze to zrobił – mój ostatni start na nim miał miejsce w Baborówku, gdzie mieliśmy bardzo poważny wypadek. Może trzeba było to zrobić trochę wcześniej, ale z drugiej strony był w bardzo dobrej formie. Po tym wypadku uznałem, że nie mam prawa od niego już więcej oczekiwać. Na szczęście nic mu się nie stało. Moment rozstania z dużym sportem przeżył dość mocno. To typ konia, który obrażał się jak wyjeżdżałem z innymi na zawody, a on zostawał. Uwielbiał wyjazdy, kiedy jechałem tylko z nim i miał moją pełną atencję. Dlatego bardzo się cieszę, że teraz może na nim zdobywać doświadczenie moja siostra Hania. Okazało się, że bardzo fajnie się dogadują i startują teraz w niższych klasach – ale w Seniorze znów widzę energię do życia i moc. Znów jest sobą – trochę próżnym, przekonanym o swojej świetności, pełnym charakteru.
E: Którego konia ze świata dużego sportu chciałbyś mieć u siebie w stajni, jeżeli miałbyś taką możliwość?
JK: Falco Tima Price’a. Pamiętam, jak ten koń dopiero zaczynał chodzić duże rzeczy. W życiu nie widziałem konia do WKKW, który tak bardzo się bawił tym, co robi. Niesamowicie mi to imponowało i imponuje do dziś. Jego pewność siebie, niczym nie zachwiane przekonanie o swojej wyjątkowości, ale uzasadnione. Uwielbiam takie konie, które są pewne siebie – są często bardzo trudne, ale mają swoją wartość.
E: W takim razie czego może spodziewać się koń, kiedy wsiada na niego Janek Kamiński?
JK: Nie uważam, żebym był najlepszym jeźdźcem na świecie. Myślę, że w kraju są lepsi zawodnicy ode mnie, lepiej jeżdżący, posiadający więcej naturalnego talentu. Ale uważam, że jestem bardzo dobry w zarządzaniu jego karierą. Mam bardzo profesjonalne podejście, umiem zarządzać końmi tak, że funkcjonują długo i – odpukać – bez większych problemów. Może współpraca ze mną nie zawsze będzie idealna, ale jego życie będzie ze mną dobre. Jego sportowa kariera to nie będzie wyzysk. Lubię i staram się dbać o to, żeby koń był dla mnie partnerem. Kiedy koń dochodzi do najwyższego poziomu to dzieje się to dlatego, że jest z jakiegoś powodu wyjątkowy. Szczególnie w naszej konkurencji mamy większy margines błędu w crossie – czasami da się wyjść bez konsekwencji z większego błędu z technicznego punktu widzenia – poprzez to partnerstwo pomiędzy jeźdźcem a koniem. Sądzę, że jestem w tym dobry – w tworzeniu duetu z koniem. Dlatego trudno myśleć mi o sprzedaży podstawowych koni.
E: Przed Wami Mistrzostwa Świata w Pratoni del Vivaro. Jak Ty przygotowujesz się do takiej imprezy – niekoniecznie treningowo, ale mentalnie?
JK: Przeżyłem już Igrzyska. Przeżyłem też dużą porażkę na imprezie kontynentalnej – mistrzostwach Europy. Staram się dużo wyciągać z tych sytuacji. Do Pratoni jadę z takim samym nastawieniem, z jakim jechałem do Tokio. Żebym miał poczucie, że każdego dnia zrobiłem maksimum tego, co mogłem zrobić. Jaki to przyniesie rezultat – na to już nie mam wpływu. Chcę dać 100% moich możliwości i ukończyć Mistrzostwa Świata z poczuciem, że nie mogłem zrobić więcej. Moim błędem przed Luhmuhlen było to, że chciałem coś koniecznie ludziom udowadniać. Bardzo dobrze przedtem poszły mi zawody w Baborówku – wierzyłem w to, że dam radę to powtórzyć w Niemczech. Skończyło się to tak, że pierwsze dwie minuty byłem faktycznie bardzo szybki, ale w trzeciej minucie spadłem. Teraz uważam, że nie mam nic nikomu do udowodnienia, nie powiem, że robię to dla siebie, bo robię to też dla kraju i gdzieś tam na koniec dnia chciałbym, jakkolwiek to górnolotnie nie zabrzmi – żeby ludzie byli ze mnie dumni. Startuję dla kibiców, dla klubu, dla rodziców – ale nie chcę mieć poczucia, że muszę komuś coś udowodnić, ale tak jak mówiłem – dać z siebie 100%. Jaki będzie efekt – to sprawa drugorzędna.
E: Opowiedz nam parę słów o swoim podstawowym koniu – Jardzie.
JK: Kupiliśmy go od Małgorzaty Garus – ona kupiła go ze Stadniny Koni Rzeczna, wyhodowany został przez Panią Dorotę Witkowską. Ja zacząłem na nim jeździć, kiedy miał 6 lat. To koń, do którego ja miałem dwie „przymiarki”. Kiedy miał 5 lat wsiadłem na niego i skakało mi się świetnie. Później szedł czempionaty koni swojego rocznika. Przeszkody skakał dobrze, ale kiedy biegł, to raz był przy prawym, a raz przy lewym sznurku. To dość dobrze oddaje to, jaki był to koń przez pierwsze lata startów. Jest tak wrażliwy i tak wszystkiego się bał, że musiałem prosić sędziów, żeby odsuwali się z promienia przeszkód, bo bał się ludzi dookoła. Miewałem wyłamania nie ze względu na przeszkody, ale na otoczenie. Bardzo długo czekałem na to, aż przestanie być tak strachliwy i uwierzy w siebie. W momencie, kiedy to przyszło, to zrobiło się znów trudno, bo jest koniem bardzo silnym i mocno idącym do przodu. Zrobił się dla mnie zbyt silny i dość długo ustalaliśmy między sobą partnerstwo. To też koń mocno introwertyczny – nie przepada za obcymi, długo przychodzi mu zapoznawanie się nowymi osobami. Przy okazji teraz jest koniem niezwykle dzielnym. Mam wrażenie, że w crossie on tak długo jak może, to będzie biegł. Nie ma dla niego rzeczy nie do skoczenia. Czasami jednak nagle dostaje „ataku” nieśmiałości. Trzeba o tym pamiętać planując starty na nim. W ujeżdżeniu w ostatnim czasie zrobił ogromny progres – bardzo stara się zrozumieć, czego od niego wymagamy. Tak samo stara się w skokach, ale ma w sobie tyle emocji dookoła, że nieraz traci nad sobą kontrolę. Na treningach bez problemu pokonuje wysokie parkury na zero, ale na zawodach z jakiegoś powodu się „zepnie”. W zeszłym roku w Strzegomiu na Pucharze Narodów zrobiliśmy pięć czy sześć zrzutek i nie miałem pojęcia, dlaczego. Potem uświadomiłem sobie, że kiedy dojeżdżałem do areny to nagle zrobiło się wokół niego mnóstwo ludzi i tak się ich przestraszył, że aż zaczął dygotać. Tak go to wszystko wytrąciło z równowagi. Jest koniem bardzo silnym, ale zdarza się mu być dość wycofanym.
E: Okiem zawodnika, trenera – dlaczego WKKW nie jest na tyle popularnym sportem w porównaniu z innymi konkurencjami, na przykład skokami przez przeszkody, i co można zrobić, by to zmienić?
JK: Nie wiem. Gdybym znał odpowiedź na to, dlaczego nasza konkurencja nie cieszy się taką popularnością, to byłbym bardzo szczęśliwy. Myślę, że WKKW w Polsce jest jednym z niewielu sportów, który nawiązuje kontakt z czołówką. Nie mówię, że rywalizujemy z nimi jak równy z równym, ale zdarzają się nam sukcesy widoczne na świecie. Z drugiej strony nie posiadamy sponsorów. Nie do opisania jest to, jak wiele dla tego sportu zrobiła Cavaliada. Pokazała, że WKKW to nie jest pogoń za lisem, bo takie było wcześniej mniemanie. Ludzie dotknęli tej konkurencji, zobaczyli na czym to polega, zaczęli się interesować. Wiem, że w Polsce kolejnym krokiem naprzód byłoby to, gdybyśmy mieli możliwość wejść do miasta z tym sportem. Jechałem kiedyś mistrzostwa Europy w Malmö, rozgrywane w parku publicznym. Uważam, że gdyby coś takiego miało miejsce w Warszawie – na Polach Mokotowskich czy Służewcu – to byłby kolejny krok do wyjścia naprzeciw publiczności. Z drugiej strony rzeczą, która najbardziej przyciąga kibiców jest duży sukces sportowy. Taki sukces na miarę światowego poziomu na pewno spowodowałby wzrost zainteresowania, ale niestety na razie nie widzę na to realnego potencjału. Uważam, że naprawdę dużą szansę miał w Tokio Paweł Spisak. Gdyby nie pech, bo inaczej tego nie można nazwać, to byłby w pierwszej dziesiątce tych Igrzysk. Paweł był w świetnej formie, Banderas doskonale skakał, a cross był bardzo szybki, a wtedy nie było wiele szybszych par niż ta. Mateusz Kiempa z Libertiną też odniósł ogromy sukces, wygrywając 4* w Strzegomiu – byłem później na młodzieżowych ME w Wielkiej Brytanii i tam gratulowali nam tego wyniku, robiło to na nich wrażenie, ale nie było to zwycięstwo na takim medialnym poziomie.
E: Co, gdyby nie WKKW?
JK: Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której nie pracowałbym z końmi. Może pracowałbym w mediach? Bardzo lubię pracę komentatora – to sprawia mi dużą przyjemność, ale nie sądzę żebym mógł z tego żyć. W korporacji szybko bym się wypalił. Naprawdę nie umiem sobie wyobrazić innego życia niż to, które prowadzę, bo to kocham – prowadzenie stajni, wyjazdy na zawody – to najszczęśliwsza rzecz w moim życiu.
E: I chyba masz dużo szczęścia, że możesz dzielić to sportowe życie z tak bliską osobą, jak Twoja narzeczona.
JK: Na pewno jest to wyjątkowe, że jesteśmy w stanie funkcjonować razem 24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu. Na koniec dnia każdy z nas jest sportowcem, to nie tak, że ze sobą nie rywalizujemy. To olbrzymie szczęście, że w jakiś sposób sobie to wypracowaliśmy – umiemy połączyć rywalizację ze wspólnym życiem. Z olbrzymią zazdrością patrzę na to, jak funkcjonują Tim i Jonelle Price – jak jeżdżą po całym świecie na zawody i w jaki sposób żyją.
E: Kiedy przestaniemy mówić Janek, a zaczniemy mówić Jan?
JK: Trochę cenię sobie to, że jeszcze w mojej głowie ciągle jestem młodzieżą, bardziej niż dorosłym, w sensie jestem nadal tym młodym pokoleniem. Ale to już się dzieje – pamiętam, jak zacząłem trenować ludzi z rocznika 2000. Dziś już trenuję z rocznika 2010. Czas leci i to bardzo zabawne oglądać to, jak wiele zmienia się w moim życiu, a ja nadal nie mam poczucia, żebym był dużo starszy. Nie umiem powiedzieć, kiedy ten dzień przyjdzie. Nie lubię sytuacji, w której ktoś chce, żebym był Jasiem. To już nie jest ten moment, ale być Jankiem jest mi teraz bardzo dobrze.
E: Dziękuję za rozmowę i trzymamy kciuki za start na Mistrzostwach Świata w Pratoni del Vivaro.
© eventing.com.pl 2023